W naszym debiutanckim wpisie zadeklarowaliśmy, że chcemy aby nasze filmiki były krótkie, jak najbardziej konkretne i nasycone informacjami, za to pozbawione niepotrzebnych wtrętów, dygresji, niezrozumiałych anegdot i hermetycznych dowcipów. I tak przed Państwem kolejna wideorecenzja przygotowana przez nas zgodnie z tym założeniem. Tym razem: Augustus.
Jednak nie samymi recenzjami i nie samymi planszówkami człowiek żyje – dla tych, którzy cenią sobie słowo pisane, postaramy się od czasu do czasu coś skrobnąć na klawiaturze. Zaczniemy od paru informacji dotyczących pytania, które być może niektórzy z Was sobie zadają: kim my do cholery jesteśmy? ;)
Przedstawiając się konwenans nakazuje powiedzieć: „nazywam się tak i tak, zajmuję tym i owym.” Nazwa naszego bloga obliguje nas jednak do wyrwania się z utartego schematu i opowiedzenia na wstępie o lokalu, w którym toczą się nasze planszówkowe boje i gdzie nagrywamy opinie o ogranych przez nas tytułach – słowem o Weekendowej Melanżowni.
Nazwa kultowego w okolicznych kręgach lokalu (z premedytacją po raz kolejny używam tego terminu – nie zliczę przypadków, kiedy otrzymałem telefon z pytaniem „Melanżownia dziś czynna?”) wbrew pozorom nie wywodzi się od suto zakrapianych imprez. Wręcz przeciwnie, większość z bywalców swego czasu czynnie udzielała się w harcerstwie i w tym czasie napoje wyskokowe znajdowały się tu raczej na cenzurowanym. Nazwa miała nawiązywać do pierwotnego znaczenie tego słowa – czyli do mieszaniny. Od początku założyliśmy sobie, że nasze pomieszczenie klubowe zbudujemy w stylu postmodernistycznym, czy też pulpowym, pełnym rozmaitych motywów tkających historię lub wręcz mitologię naszego środowiska.
No dobra, może nieco dorabiam teorię do praktyki. Kiedy memu zacnemu bratu Frankowi (w czasach, gdy jeszcze nikt z nas nie słyszał, że istnieje coś takiego, jak nowoczesne planszówki) zaświtała w głowie idea stworzenia takiej miejscówy, realizując ją po prostu korzystał z tego, co miał pod ręką. Potem jako ubodzy studenci również nie mieliśmy kasy na luksusowe meble i inne elementy wystroju. Ktoś coś przyniósł, gdzieś coś się znalazło, nakładem własnej pracy coś się zbudowało… i tak już pozostało, i trwa do dziś. Czasem, trzeba to przyznać, nieco na przekór zasadom prakseologii i zwyczajnej wygody ;) Ale do jakich wyrzeczeń człowiek się nie posunie, żeby utrzymać klimat, w którym najzwyczajniej w świecie dobrze się czuje?
Zanim przejdę do krótkiego tour po Melanżowni czuję się w obowiązku oddać hołd ojcom-założycielom, których oddanie, inwencja twórcza i po prostu ciężka praca doprowadziły do powstania tego, co dziś mamy. Tak oto wyglądają te poczciwe gębule.
Żeby jednak nie wyszło, że Melanżownia, to wyłącznie silne stężenie testosteronu! Zdarza się, że gości tu także płeć piękna. Na szczęście jesteśmy to w stanie udokumentować ;)
No ale zabieram się wreszcie do oprowadzania.
Jak mówi popularne powiedzenie, siły winno się mierzyć na zamiary. Przyznam, że nigdy do końca nie rozumiałem, co to oznacza, ale chyba dobrą ilustrację dla wzmiankowanego imperatywu stanowi widoczna na poniższym zdjęciu skrzynka.
U zarania melanżowych dziejów wpadliśmy na pomysł, aby każdy z bywalców miał swoją kartę w kartotece, którą podbijałby przy każdym wejściu (za pomocą przymocowanego do ściany dziurkacza ;). Zaliczenie odpowiedniej liczby wejść łączyć miało się z określonymi profitami. Powstała skrzynia na kartotekę, ale system lojalnościowych „achievementów” już niestety nie. Ludzie zaczęli gromadzić się coraz liczniej i z częstotliwością, która zdecydowanie przerosła nasze przewidywania. Szybko stało się jasnym, że nic z tej koncepcji nie będzie, a jedynym zastosowaniem zamontowanego osprzętu na długi czas stało się utrudnianie przejścia. Na ratunek przybyło opus magnum Donalda X. Vaccarino, tj. Dominion. Rozrastająca się wciąż kolekcja dodatków zaczęła prędko wyczerpywać naszą wcale nie małą przestrzeń magazynową. Szczęśliwie mamy do tego tytułu słabość, więc bez żalu przydzieliliśmy mu szczególne miejsce w krajobrazie. Owe deus ex machina doprowadziło swoją drogą (że pozwolę sobie pozostać przy terminologii antyczno-teatralnej) do pewnego konfliktu tragicznego w moim myśleniu o ww. grze. Z jednej strony jako oddany fan z radością przywitałbym wiadomość, że Donald X. pomimo formalnego zamknięcia serii jednak coś jeszcze wyprodukuje. Z drugiej strony skrzynka jest wypełniona po brzegi i upchnięcie jeszcze jednego rozszerzenia wymagałoby kolejnych modyfikacji naszych założeń „architektonicznych”.
W tle widzicie zapewne „takie dziwnie nie wiadomo co”. Na pierwszy rzut oka być może nie widać, ale jest to bóbr zwany przez nas „po polskiemu” boberem – totem znaleziony w czasach harcerskich w czeluściach któregoś z ojczyźnianych lasów i tamtych czasów stanowiący wspomnienie.
Niezbyt wyględny kajet spoczywający na skrzyni, to wbrew pozorom nie efekt naszego bałaganiarstwa. Łączy się z pewną słabością, do której wstydliwie musimy się przyznać. Oprócz nowoczesnych planszówek namiętnie grywamy także w Scrabble ;)
Kogoś może zaciekawi zaimprowizowany zbiornik na miedziany bilon. Każdy przeklinający musi wrzucić monetę? Przegrany dorzuca parę groszy, a na koniec roku za zgromadzony fundusz kupuje się najlepszemu graczowi wino? Nie. Przyznam się szczerze, że nie mam pojęcia jaka jest geneza powstania tej skarbonki. I mam nadzieję, że jeśli ktoś pamięta, to się nie przyzna. W końcu w każdym przyzwoitym, fantastycznym uniwersum muszą funkcjonować prastare artefakty, których przeznaczenia nikt już nie zna, a wszelką wiedzę ich dotyczącą skryły pomroki dziejów.
Zdjęcia łazienki wspaniałomyślnie nie umieścimy. Nie mogę się jednak powstrzymać przed napisaniem kilku słów o jej powstaniu, ponieważ była to najprawdziwsza, wieloletnia epopeja. W jaki sposób nie zdobywaliśmy materiałów (jeśli pamięć mnie nie myli w posiadanie części kafelków weszliśmy ogołacając okoliczne opuszczone koszary ;)? Ile talentów glazurniczych i hydraulicznych objawiło przy budowie? Ile było przemyśleń, planów, improwizacji i eksplozji pomysłów, tak samo szalonych, jak i genialnych. Zresztą spójrzcie sami na ich niewielką próbkę.
Idziemy dalej: kuchnia. Trochę to szumna nazwa, jak na to pomieszczenie. Szczerze powiedziawszy, to służy ono głównie do przechowywania wszelkiej maści trunków. Widoczne z boku zapasy nalewek niestety nie przetrwały do nowego sezonu zbiorów =(
Wracamy do głównego lokalu. I do jednego z urządzeń stanowiących naszą dumę: do Frugorandola. Kiedyś w jakiejś knajpie przyuważyliśmy podobny żyrandol zmontowany z butelek po Desperadosach. Nasz miejscowy spec od wszelkich innowacji oraz pedantycznego rękodzieła – Mariusz – z miejsca wpadł na pomysł zaadaptowania wspomnianego rozwiązania z użyciem butelek po legendarnym napoju naszej młodości, cudownie odrodzonym w owym czasie. Znów dzięki wykorzystaniu talentów kilku osób powstało naprawdę pięknie prezentujące się dzieło.
W tym miejscu mamy do czynienia z prawdziwym pomnikiem prostych a użytecznych rozwiązań. Zastanawiacie się o co chodzi? Widzicie tę metalową listewkę na krawędzi blatu? To jedyny w swoim rodzaju, niezwykle praktyczny otwieracz do piwa. Kapsel sam wpada do kosza na śmieci ;)
Tu mamy ciekawy detal. Na początku naszej działalności uczestnicy wszelkich spotkań, czy to roboczych, czy czysto towarzyskich, jak przystało na prawdziwych gentlemanów, przywdziewali marynarki (pieczołowicie wykupowane z okolicznych lumpeksów po 2 zł sztuka;) Zwyczaj niestety z czasem zanikł, odzienie jednak znajduje wciąż zastosowanie do sesji Sherlocka Holmesa.
Przejdźmy w końcu do soli Melanżowni, czyli oczywiście gier. Znacie to uczucie, kiedy zatrważająco kurczy się miejsce na półkach? W naszym wypadku po pojawieniu się pierwszej współczesnej planszówki (wiwat Neuroshima Hex!) baaardzo szybko zaczęło go brakować. Szczęśliwie byliśmy wówczas w dobrych kontaktach z wojskiem, a konkretnie z Agencją Mienia Wojskowego. Za bajońską sumę 17 zł zakupiliśmy ciężarówkę (sic!) drewnianych skrzyń. Pierwsza którą zainstalowaliśmy była całkiem przyzwoitych rozmiarów. Nie minęło jednak wiele czasu, gdy musieliśmy zastąpić ją zakupem największego kalibru – pieszczotliwie zwanym czasem trumną ;) Nawet ona jednak nie była w stanie udźwignąć lawinowego tempa przyrostu kolekcji. Dziś pudełka poupychane są jeszcze w kilku innych miejscach (mówiąc krótko: gdzie bądź).
Stając się znanymi apostołami planszowego hobby zaczęliśmy być obdarowywani różnymi ciekawymi prezentami odwołującymi się do naszej pasji, które stały się również godnymi elementami wystroju – próbka poniżej.
Nie odkryję Ameryki stwierdzając, że życie to nie rurki z kremem i nie nieustanna pasja sukcesów, a nie wszyscy ludzie zapisują się w dziejach heroicznymi i spektakularnymi czynami. Na szarym końcu muszę zatem wspomnieć, że i niechlubne postawy zostały uwiecznione na ścianach naszej „gralni”.
Już całkowicie kończąc, może nieco ekshibicjonistycznie, zapraszam tych, którzy chcieliby zobaczyć jeszcze trochę zdjęć, m.in. dokumentujących długotrwały rozwój i przemiany przedmiotu niniejszego wpisu, do zajrzenia na „fejsbukowy fanpejdż” Weekendowej Melanżowni =)